Odpowiedź bankowca - Cezary Stypułkowski                              

Odpowiedź bankowca

W dyskusji na temat kredytów hipotecznych w walucie regularnie pojawiają się argumenty mające z faktami niewiele wspólnego. W dużej mierze ich autorstwo przypisywać można panu Maciejowi Pawlickiemu, który w wywiadach określa się mianem „ofiary pułapki na franka”. Uważam, że kilka poruszonych przez Pana Pawlickiego kwestii wymaga odpowiedzi ze strony środowiska bankowego, by opinia publiczna miała szansę zapoznać się z punktem widzenia drugiej strony.

Rozumiem, że wielu klientów frankowych – szczególnie tych, którzy zaciągnęli zobowiązanie w latach 2007–2008 – może mieć poczucie przegranej i w sposób całkiem zgodny z ludzką naturą wini za to tych, którzy im zaciągnięcie takiego kredytu doradzali i go udzielali. Trzeba więc przypomnieć, skąd wzięło się zainteresowanie kredytami w szwajcarskiej walucie. Przede wszystkim na skutek wyraźnie niższej stopy procentowej na franku, ta sama kwota pożyczanego kapitału dawała znacznie niższą ratę miesięczną, a przy takiej samej racie co w złotych, możliwość kupienia większego mieszkania. Sądzę także, że dla sporej grupy kredytobiorców ważnym motywem wyboru franka jako waluty zobowiązania była nadzieja (wyrażana także przez polityków, ekonomistów i media) na jego dalszą deprecjację i związany z tym spadek wartości ekwiwalentu złotowego. Fatalny splot okoliczności, na które nie mieli wpływu i nie mogli ich przewidzieć ani kredytobiorcy, ani polskie banki, spowodował radykalną zmianę sytuacji.

Dlaczego frank się wzmocnił?

Upadek Lehman Brothers, kryzys bankowy w USA i niektórych krajach europejskich, spowolnienie gospodarcze, kryzys grecki i kłopoty krajów południa Europy, wzrost napięć politycznych (Bliski Wschód, Ukraina) i wreszcie rosyjskie sankcje przyczyniły się do kłopotów. Osłabiły napływ kapitału do krajów emerging markets, w tym Polski, wzmocniły – do „bezpiecznych przystani” takich jak dolar i właśnie frank. Złoty istotnie się osłabił w stosunku do głównych walut, natomiast frank bardzo się wzmocnił. To oczywiste, że działające w Polsce banki nie miały na te zdarzenia żadnego wpływu i w żaden sposób nie mogły ich przewidzieć – wbrew opiniom, że celowo wpędzaliśmy klientów w przyszłe kłopoty. Problemy kredytobiorcy to ostatnia rzecz, jakiej mógłby chcieć bank, a potencjalne kłopoty dużej części kredytobiorców, to dla każdego banku wielki problem.

Adwersarze banków twierdzą, że w latach 2005–2008 sprzedawcy kredytów hipotecznych i eksperci zapewniali, że kurs franka nie wzrośnie lub wzrośnie nieznacznie. Nie wiem kto, komu i na jakiej podstawie tak mówił. W rekomendacji S wydanej przez KNF było tylko zalecenie, aby bank udzielając kredytu w walutach obcych analizował zdolność kredytową przy założeniu, że stopa procentowa dla kredytu walutowego jest równa stopie dla kredytu złotowego, a kapitał kredytu jest większy o 20 proc. Nadzór zalecał też przeprowadzanie symulacji na wypadek spadku kursu złotego w stosunku do poszczególnych walut obcych o 30 proc. Wymuszało to stosowanie dodatkowych buforów bezpieczeństwa w momencie udzielania kredytu, dzięki czemu zresztą jakość kredytów frankowych pozostaje bardzo dobra pomimo tak znacznego wzrostu kursu. Nie było to natomiast żadną prognozą.

Dostępne były fachowe poradniki wskazujące na ryzyko związane z zaciąganiem zobowiązań walutowych. Przykładowo w „Informatorze Fundacji na Rzecz Kredytu Hipotecznego dla kredytobiorców” zatytułowanym „Ryzyko stopy procentowej i ryzyko walutowe” napisano m.in.: „Podejmując decyzje o zaciągnięciu kredytu walutowego, należy pamiętać, że projekcja przyszłych wartości stopy procentowej i kształtowania się kursów walutowych oparta jest o dane z przeszłości. (…) Nie oczekujmy, że doradca kredytowy czy pracownik banku wiążąco przedstawi symulacje obciążenia kredytowego w przyszłości, z uwzględnieniem zmian kursu i oprocentowania. Odpowiedzialność za decyzję i ryzyko kredytu ponosi kredytobiorca”.

Również banki, a przynajmniej mBank, wymagały od kredytobiorców oświadczeń takich jak to nasze, w którym padają następujące słowa: „Pracownik banku przedstawił mi w pierwszej kolejności ofertę kredytu hipotecznego w polskim złotym. Po zapoznaniu się z tą ofertą zdecydowałem, iż dokonuję wyboru oferty kredytu denominowanego w walucie obcej mając pełną świadomość ryzyka związanego z tym produktem”.

Czy ktoś manipulował WIBOR-em?

Wśród argumentów, czy mówiąc wprost – oskarżeń – podnoszonych przez pana Pawlickiego pojawia się też to, że w 2008 roku, kiedy kurs franka był najniższy, dochodziło do sztucznego zawyżania stawki WIBOR, decydującej o koszcie kredytu w złotych. Przez to kredyt w złotych był drogi, a biedniejsi ludzie musieli brać kredyty we frankach. Z kontekstu można wnioskować, że to działające w Polsce banki były winne „sztucznemu zawyżaniu stawki WIBOR”. Prawda jest inna, a wyjaśnienie niezwykle proste: zmiany WIBOR-u nie były „sztucznym zawyżaniem” lecz zwykłym podążaniem za ruchami NBP, który podniósł stopę referencyjną z 5 proc. w grudniu 2007 r. do 6 proc. w lipcu 2008 r. (w tym czasie 3-mies. WIBOR wzrósł z 5,7 proc. w końcu 2007 r. do 6,6 proc. w połowie 2008 r.). Można to łatwo sprawdzić.

Ile mieszkań oddajesz bankowi?

Kolejny argument dotyczy relacji pomiędzy łączną kwotą, jaką kredytobiorca ma spłacić bankowi, a kwotą kapitału wypłaconego w momencie początkowym. Według Pawlickiego ludzie nie zdawali sobie sprawy, że zaciągnięcie kredytu oznacza konieczność oddania dwu-, trzy- lub czterokrotności wartości mieszkania. Przypomnę więc, że istotą oprocentowanego kredytu jest to, że kredytobiorca spłaca nominalnie większą kwotę niż oryginalnie otrzymał. To, o ile jest to więcej, zależy od długości okresu kredytowania, stopy procentowej, oraz w przypadku kredytu walutowego, od kursu tej waluty. Nie są konieczne negatywne zmiany kursowe, aby suma spłat dwu-, a nawet trzykrotnie przewyższała kwotę wypłaconego kapitału.

Przykładowo jeśli zaciągniemy kredyt na 30 lat przy stopie 5,3 proc., to skumulowane odsetki będą stanowiły równowartość wypłaconego kapitału, a zatem zgodzimy się na „oddanie bankowi dwukrotności wartości mieszkania”. A jeśli stopa procentowa wzrosłaby do 13 proc., kwota odsetek byłaby trzykrotnie wyższa niż kapitał. Czyli oddalibyśmy „czterokrotność”. Przypomnę, że 15 lat temu mieliśmy w Polsce jeszcze wyższe stopy. Czy to się może powtórzyć? Dzisiaj wydaje się to mało prawdopodobne. Ale na świecie różnie bywało… Gdyby na przykład oprocentowanie kredytów hipotecznych wzrosło z obecnych około 4 proc. do około 8 proc. (taki poziom stóp znamy z historii) to płacone raty miesięczne podskoczyłyby o ponad połowę. Co wtedy powiedzieliby „złotówkowicze”? Że zostali oszukani i niech banki same pokryją skutki wzrostu stóp?

Kredyt we frankach czyli nielegalny?

Następne, w gruncie rzeczy kluczowe oskarżenie, to stwierdzenie, że walutowe kredyty hipoteczne są toksycznymi instrumentami pochodnymi. Niektórzy uważają też, że żadnej waluty w ramach kredytu nie otrzymali. Stąd już prosta droga do innego stwierdzenia, że tego typu kredyty od początku były nielegalne, bo nikt ich w prawie nie zapisał.

Przede wszystkim wyjaśnijmy, że o legalności prowadzonej działalności nie decyduje to, że jest ona opisana w ustawach i nimi wyraźnie dopuszczona, ale to, że nie jest zabroniona. Jeżeli regulator chce czegoś zabronić lub ograniczyć krąg podmiotów, którym wolno daną działalność wykonywać, to wprowadza stosowne zakazy lub koncesje. W dzisiejszych czasach, kiedy rozwój technologiczny znacznie wyprzedza działalność legislacyjną, zastosowanie ogólnej formuły, że legalnie możemy robić tylko to, na co jednoznacznie pozwolono w ustawach, stawiałoby nas poza cywilizowanym światem. Fakt, że legislatorzy nie opisali w ustawach przelewów na numer telefonu, nie oznacza, że można uznać te przelewy za nielegalne.

Kredyty wypłacane w złotych i zawierające klauzulę waloryzacyjną opartą o kurs wybranej waluty obcej to nic nowego, stosowane były w obrocie gospodarczym na długo zanim zaczęto udzielać kredytów frankowych. Podstawą prawną ich funkcjonowania jest zasada swobody umów określona w kodeksie cywilnym.

Istotą kredytów z klauzulą waloryzacyjną jest to, że są one wypłacane w złotych. Wynika to najczęściej z natury transakcji zawieranej między kredytobiorcą a jego kontrahentem. W przypadku nieruchomości mieszkaniowych sprzedawca zawsze chciał otrzymać zapłatę w złotych. Zasadą jest też, że kredyty hipoteczne udzielane są w formie bezgotówkowej, a zatem kredytobiorcy nie dostają ani waluty, ani złotych polskich na swój rachunek, lecz składają dyspozycję przelewu do sprzedającego (całej lub prawie całej kwoty kredytu).

Abuzywność unieważnia zawarte umowy?

Kilka słów o świeżo w Polsce odkrytym i poszukującym swojej interpretacji fenomenie abuzywności. Można powiedzieć, że cała argumentacja o „odwalutowaniu” próbuje bazować na paru orzeczeniach Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów uznających za niedozwolone zawarte w umowach kredytowych tzw. klauzule spreadowe. Przewidują one, że wypłata kredytów dokonywana będzie według kursu kupna waluty określonego w tabeli kursowej danego banku, a spłata według ogłaszanych w tych tabelach kursów sprzedaży. Głównym zarzutem było to, że tak ustalane kursy zależą wyłącznie od jednej strony umowy, która ma możliwość ustawiania ich w sposób dla siebie korzystny.

Należy przypomnieć, że stosowanie w umowach kredytowych kursów walut z tabeli ogłaszanej przez banki ma długą historię, znacznie wyprzedzającą lata 2000. Faktem jest, że wtedy nie było tak restrykcyjnych przepisów o ochronie konsumentów, a wyobraźnia bankowych decydentów nie przewidziała skali restrykcji, jakie po latach nastąpiły.

Pan Pawlicki uważa kredyty w walucie za nielegalne, a wprowadzenie tzw. ustawy antyspreadowej (dającej możliwość spłaty kredytu bezpośrednio w walucie) za próbę „niezdarnej legalizacji”. Na tej podstawie pozwolę sobie stwierdzić, że dziś mamy do czynienia z postulatami „niezdarnej delegalizacji” rozwiązań zawartych w wieloletnich umowach cywilno-prawnych. Orzeczenia o abuzywności idące w tysiące sztuk dotyczą bowiem bardzo różnej materii prawnej i ekonomicznej. Przytłaczająca ich większość dotyczy na bieżąco zawieranych, krótkoterminowych umów handlowych. Na przykład, że w umowie sprzedaży butów przez internet, przez firmę X niedopuszczalna jest klauzula ograniczająca termin zwrotu towaru. W tego typu przypadku wycofanie klauzul uznanych za niedozwolone jest stosunkowo proste. Wystarczy w zawieranych od jutra umowach te klauzule zmienić, być może uwzględnić reklamacje pewnej liczby klientów i biznes toczy się dalej bez „wiszącego” ryzyka, że wszystkie istniejące umowy obciążone są wadami.

Materia kredytów hipotecznych jest kompletnie inna. Dotyczy wielkiej liczby umów zawartych na 25-40 lat, o łącznej wartości stanowiącej około 10 proc. PKB. Uznanie stosowania „własnych tabel kursowych” za niedozwoloną praktykę stwarza poważny prawny i praktyczny problem, w szczególności dotyczący rozliczeń sprzed wejścia w życie ustawy antyspreadowej. Nie jest to jednak równoznaczne ze zmianą charakteru umowy, w tym likwidacją klauzuli indeksującej do CHF, która jako taka nigdy nie została uznana za niedozwoloną.

Na kredytach we frankach banki zbiły kokosy?

W dyskusji o kredytach walutowych nie sposób pominąć kwestii korzyści i kosztów banków związanych z kredytami frankowymi. Jak wiadomo, mBank w latach 2005–2008 należał do grupy banków najbardziej aktywnych w udzielaniu tych kredytów. Obecnie wartość frankowych kredytów hipotecznych, finansowanych średnio- lub długoterminowymi kredytami i pożyczkami zagranicznymi, wynosi 5 mld franków. Niestety, nigdy nie były to aktywa szczególnie dochodowe. Biorąc pod uwagę koszt pozyskania ich finansowania, generują ekonomiczną stratę.

Co więcej, banki nic nie zyskały na aprecjacji franka. Wynika to z prostego faktu, że zobowiązane są – dla zapewnienia wypłacalności – do utrzymywania zrównoważonej pozycji walutowej. Jesteśmy depozytariuszami oszczędności Polaków. Nie wolno nam podejmować spekulacji na kursach walutowych, bo gdybyśmy źle obstawili, to nie mielibyśmy z czego zwrócić wpłaconych oszczędności. Dlatego walutowe kredyty hipoteczne finansowaliśmy zaciąganymi kredytami w tych walutach bądź zawieraliśmy transakcje zabezpieczające, powodujące takie same zmiany aktywów i pasywów w razie zmian kursowych, przede wszystkim po to, aby posiadane aktywa zawsze wystarczały na pokrycie zgromadzonych oszczędności. W przypadku mBanku źródłem finansowania kredytów frankowych niemal w 100 proc. były pożyczki i kredyty zagraniczne. To oznacza, że wskutek aprecjacji franka o mniej więcej tyle samo wzrosła przeliczona na złote równowartość udzielonych kredytów frankowych oraz zobowiązań banku z tytułu zaciągniętego finansowania.

Rabunek czy napad?

Na czym więc zarabiają banki, jeśli nie na spekulacji walutowej? Jedynie na marżach i prowizjach. A te w przypadku kredytów frankowych imponujące nie były i nie są. Relatywnie wysoki stał się natomiast koszt utrzymywania zrównoważonej pozycji walutowej. W sumie od lat ekonomiczny wynik na portfelu frankowym jest u nas ujemny.

Spready walutowe nie zmieniły tego w istotny sposób. Trzeba pamiętać, że spread wynoszący 3 proc. pobierany od przykładowo jednej trzydziestej kapitału początkowego zwiększy średnią marżę w całym okresie funkcjonowania kredytu o około 0,2 punktu procentowego. Trudno nazwać to rabunkiem.

Rabunkiem natomiast trzeba by nazwać ustawowe zmuszenie banków do „odwalutowania”, gdyż to oznaczałoby dla nich wielkie, niczym nieusprawiedliwione straty. Można powiedzieć, że różnica pomiędzy ustawowym „odwalutowaniem”, a gigantycznym napadem na banki polegałaby jedynie na formie, a nie istocie skutków.

Z tego powodu kwestia „odwalutowania” na skalę masową znajduje się moim zdaniem poza obszarem rozwiązań, jakie mogłyby zostać uznane za kompromis przez banki, ich właścicieli, a przede wszystkim deponentów, którzy zostaliby narażeni na utratę części swoich oszczędności.

Czym innym są rozwiązania wychodzące naprzeciw problemom konkretnych kredytobiorców, którzy z różnych powodów znaleźli się w kłopotach. Banki wciąż oferują rozwiązania pomocowe, które pozwoliły wielu kredytobiorcom utrzymać poziom bieżących spłat na akceptowalnym poziomie. Wpłaciły też poważne kwoty na specjalny fundusz powołany ustawą. Niezależnie od tego staramy się życzliwie podchodzić do indywidualnych, specyficznych przypadków.

W pełni zgadzam się z apelem pana Macieja Pawlickiego, że nie musimy być wobec siebie jak Tutsi i Hutu, że powinniśmy wrócić do zasad wzajemnego szacunku i słuchania się nawzajem oraz znaleźć porozumienie. Pole tego porozumienia moim zdaniem istnieje. Jego fundamentem powinna być jednak uczciwa analiza faktów.

Osobiście uważam, że droga poszukiwania możliwego kompromisu musi mieć oparcie w uznaniu dyscypliny płatniczej kredytobiorców i nietworzeniu precedensu powszechnej redukcji zadłużenia klientów. Przyjęcie takiego precedensu miałoby demolujące, długookresowe skutki dla dyscypliny zobowiązań w Polsce – zwłaszcza, że kredyty frankowe są dobrze obsługiwane i dotyczą statystycznie zasobniejszej części społeczeństwa. Natomiast aktywna pomoc ze strony banków w łagodzeniu skutków zmienności kursu szwajcarskiej waluty i wyrównywania skali bieżących obciążeń wydaje mi się zasadna i prawdopodobnie możliwa do ustalenia ze środowiskiem bankowym.

Sądzę, że może nią być możliwość stabilizacji (na określone terminy) obciążeń wynikających ze spłaty rat kapitałowo-odsetkowych, a także spreadów pobranych przed 26 sierpnia 2011 r. (od kiedy klient może spłacać kredyt w walucie). Punktem wyjścia do kalkulacji tych spreadów mogłyby być spready zastosowane przez bank w momencie uruchamiania kredytu, oraz te, które banki zadeklarowały w ramach tzw. sześciopaku (czyli rozwiązania pomocowego wdrożonego przez środowisko bankowe). Mogłoby to na przykład polegać na zwrocie „nadwyżki” spreadów tym klientom, którzy podpiszą z bankami aneksy do umów wprowadzające nowe „nieabuzywne” klauzule walutowe.

Jesteśmy gotowi dyskutować o ekonomicznej i społecznej zasadności wprowadzania kolejnych rozwiązań pomocowych. Rozwiązań niezagrażających interesom naszych deponentów. Rozwiązań mogących pomóc rodzinom spłacającym z nieproporcjonalnie dużym wysiłkiem kredyty na mieszkania, w których żyją.

Cezary Stypułkowski, prezes zarządu mBanku

Tekst ukazał się w dzienniku „Rzeczpospolita”.