Zawrotna kariera abuzywności - Cezary Stypułkowski                              

Zawrotna kariera abuzywności

W jednym z ostatnich wydań, „Polityka” opublikowała wywiad z mecenas Barbarą Garlacz, reprezentującą „frankowiczów” w procesach sądowych przeciwko bankom. Pani mecenas z sympatią wypowiada się o kilku wydanych niedawno – korzystnych dla kredytobiorców – orzeczeniach sądowych. Jednocześnie pomija serię korzystnych dla banków wyroków, w tym dotychczasowe orzecznictwo Sądu Najwyższego w sprawach frankowych. Na podstawie kilku wyroków stwierdza, że kształtuje się „nowa linia orzecznicza”. Uznaje, że „jest dwoista i rozważania sądów są szerokie: od stwierdzenia nieważności czy nieistnienia takich umów od samego początku po stwierdzenie abuzywności konkretnych klauzul przeliczeniowych, czyli istnienia niedozwolonych zapisów odnośnie do przeliczania kursu waluty”.

Jak można wnioskować z wywiadu, preferowanym przez panią mecenas uzasadnieniem dla orzeczenia nieważności umów o kredyty frankowe (indeksowane i denominowane), jest uznanie ich za sprzeczne z Prawem bankowym. Domyślam się, ze chodzi o to, iż przed 2011 rokiem nie były expressis verbis wymienione w artykule 69 ustawy. Jak stwierdza, „biorąc pod uwagę (…) konstrukcję kredytu indeksowanego, bliżej jej do terminowej operacji finansowej niż kredytu”.

W przypadku, gdyby sąd miał obiekcje do takiej interpretacji, podpowiada unieważnienie z powodu zastosowania klauzul abuzywnych. Powołując się na jedno z orzeczeń stwierdza, iż „fakt, że bank ustalił swój kurs kupna w oparciu o zapisy abuzywne, spowodowało, że nie ma kursu po którym należałoby kwotę w złotówkach (…) zamienić na franki”. W konkluzji zaleca „nieschematyczne” spojrzenie i wzywa do „odwagi sądów, bo banki wbrew populistycznym tezom są przygotowane na najbardziej rygorystyczne orzeczenia”.

Pani mecenas nie wskazuje, że orzeczenia sądów stwierdzające nieważność umów kredytowych z powodu abuzywności ich postanowień (jakkolwiek to brzmi obco dla prawniczego ucha) są zjawiskiem zupełnie marginalnym i wyobcowanym. Z tego też względu media je ochoczo wychwytują i komentują. Właśnie z powodu ich niezwykłości i unikalności. Sąd Najwyższy, który już miał okazję orzekać w sprawach frankowych, nie skorzystał do tej pory z porady Pani mecenas, nie odpowiedział na wezwanie do odwagi i żadnego kredytu frankowego nie unieważnił.

Wywiad z panią mecenas jest jedną z wielu publikacji, jakie w ostatnich miesiącach ukazały się w mediach. Większość z nich prezentowała zdecydowanie antybankowe nastawienie, a autorami wielu z nich byli prawnicy reprezentujący frankowiczów w sporach z bankami. Bardzo mnie niepokoi, że podobnie skrajnie antybankowe i abstrahujące o linii orzeczniczej Sądu Najwyższego stanowisko przedstawili też publicznie Rzecznik Finansowy oraz Prezes UOKiK.

Od 2010 roku jestem prezesem zarządu mBanku. Bank ten w latach 2004–2008 aktywnie udzielał kredytów frankowych. W sumie w tym okresie udzielił około 7 mld CHF mieszkaniowych kredytów hipotecznych, finansując je zaciągniętymi zobowiązaniami zagranicznymi we frankach. Obecnie portfel ten wynosi 4,7 mld CHF czyli ponad 19 mld PLN. To niewątpliwie kwota na tyle duża, że uzasadnia moje zaangażowanie w publiczną dyskusję w tej sprawie.

Zacznę od „walutowości” kredytów. Kiedy w latach 2004–2008 były zawierane umowy o kredyty indeksowane i denominowane wszyscy świetnie wiedzieli, o co chodzi. W kraju nie było kapitału na finansowanie mieszkań, a odsetki dla złotówek były bardzo wysokie. Wiadomo było, że chodzi o zaciągnięcie kredytu możliwie najniżej oprocentowanego (a taką możliwość dawał frank szwajcarski, bo miał i nadal ma najniższy LIBOR) – tak, aby udział odsetek w ratach kapitałowo-odsetkowych był jak najmniejszy. To bowiem pozwalało przy danym poziomie dochodu kredytobiorcy zwiększyć udział wypłacanego kapitału i liczbę metrów kwadratowych kupowanego mieszkania. Nikomu nie przeszkadzało, że wypłata kredytu następuje w złotych. Wręcz przeciwnie. Tak było najlepiej dla kredytobiorcy, bo sprzedawca mieszkania oczekiwał zapłaty w złotych. Nikomu także nie przeszkadzało, że w umowie określona była sztywna, wynikająca z umowy nabycia mieszkania, kwota w złotych i wstępna w walucie z zaznaczeniem, że będzie określona ostatecznie w dniu uruchomienia kredytu według kursu z tego dnia. Mało tego. Nikt nie protestował, jeśli w związku z dość systematycznym spadkiem kursu CHF w latach 2004–2008 kolejne raty kapitałowo-odsetkowe, po przeliczeniu na złote, okazywały się coraz niższe. Mało komu wtedy przeszkadzało, że są przeliczane według tabeli banku. Nikt nie domagał się, aby unieważnić klauzulę indeksacyjną i za podstawę spłat przyjmować wypłacone złotówki. Kredytobiorcom bardzo to się podobało i wszystko świetnie rozumieli. Przestało się podobać od września 2008 roku, kiedy to rozpoczął się trwający do dzisiaj trend relatywnego osłabiania się złotego i relatywnego umacniania się franka. Wtedy okazało się, że podobno wielu kredytobiorców przestało rozumieć to, co świetnie rozumieli wcześniej. Zaczęło się poszukiwanie argumentów kwestionujących ważność umów oraz odwoływanie się, gdzieś od początków 2011 roku, do tak zwanych niedozwolonych klauzul umownych (abuzywnych).

Tak naprawdę nie chodzi zatem o konstrukcję umów indeksowanych i denominowanych, ani o bankowe tabele kursowe. Problem polega na tym, że frank, który kosztował 2,80 zł w 2004 roku, 2,60 zł w 2005 r., 2,40 zł z w 2006 r., 2,20 zł w 2007 r. i 2 zł w połowie 2008 r., dzisiaj kosztuje 4,10 zł. Jestem pewien, że gdyby za jakiś czas kurs ten wrócił do 2 zł wówczas okazałoby się, że wszystkie umowy indeksowane są jak najbardziej OK, wszyscy znowu wszystko rozumieją i nikt nie życzy sobie żadnego „odwalutowania”, zaś pożyczanie w złotówkach było „dla naiwnych”.

W latach 2004–2008, kiedy zawierane były umowy indeksowane i denominowane, przewidujące przeliczanie walut obcych według tabel kursowych ogłaszanych przez banki, nie było to uznawane za klauzulę niedozwoloną.
Nie sposób znaleźć jakiekolwiek publikacje czy wypowiedzi z tamtego czasu kwestionujące prawny charakter walutowych umów kredytowych, zarzucające im naruszanie interesów klienta. „Ucieczkę” w kierunku bardzo formalistycznie interpretowanej abuzywności prawnicy reprezentujący niektórych klientów podjęli dopiero na początku obecnej dekady, gdy zdali sobie sprawę, że pozywanie banków na bazie „nienależytego wykonywania” umów kredytowych jest w większości wypadków bezskuteczne.

W tamtym czasie banki działały więc w zgodzie z ówcześnie obowiązującym prawem i praktyką rynkową. Abuzywność określonych klauzul była uznawana przez sądy dopiero w trakcie trwania wieloletnich umów kredytowych. W pewnym sensie mamy zatem do czynienia z działaniem czy też interpretowaniem prawa wstecz. Po wejściu w życie przepisów o abuzywności klauzul kursowych, banki zaproponowały – w odniesieniu do wcześniej zawartych umów – podpisanie aneksów określających sposób ustalania kursów. Tylko nieliczni klienci przystąpili do tych aneksów. Niezależnie od tego, mają oni możliwość – i część z nich z tego korzysta – spłacać kredyt w walucie, w ten sposób uniezależniając się od kursów tabelowych. Kredytobiorcy mają więc instrumenty, by „uniezależnić się” od kursu bankowego. Fakt, że mimo tych instrumentów domagają się unieważnienia umów w oparciu o rzekomą dowolność banku przy ustalaniu tabeli kursowej, świadczy dobitnie, że mają na celu jedynie uchylenie się od swoich zobowiązań. Wbrew twierdzeniom mec. Garlacz, sądy w większości orzeczeń dostrzegają ten aspekt. Przyjmują, za wyrokiem Sądu Najwyższego z 2015 roku, że ideą dokonania w roku 2011 zmiany Prawa bankowego, było utrzymanie dotychczasowych kredytów indeksowanych i denominowanych z modyfikacjami wynikającymi z tej zmiany (na czele z wynikającym wprost z ustawy prawem klienta do spłaty w walucie). Orzeczenie Sądu Najwyższego z maja 2015 roku rozstrzygnęło kwestię klauzuli zmiennego oprocentowania w ten sposób, że jej kwestionowanie nie tylko nie prowadzi do nieważności umowy kredytowej, ale nawet nie daje podstaw do twierdzenia, że kredytobiorca może płacić oprocentowanie stałe z chwili udzielenia kredytu.

W końcowej konkluzji pani Barbara Garlacz wzywa sądy do „większej odwagi” i zapewnia o „przygotowaniu banków na najbardziej rygorystyczne rozwiązania”. Jak rozumiem to „najbardziej rygorystyczne rozwiązanie” – o dziwo, popierane także przez Rzecznika Finansowego i Prezesa UOKiK – sprowadza się do tego, aby banki oddały kredytobiorcom dotychczas spłacone raty kapitałowo-odsetkowe ( domyślam się, że koniecznie z odsetkami ustawowymi) oraz umorzyły przyszłe zobowiązania według ich aktualnego stanu. Następnie, jak należy wnioskować, banki powinny próbować dochodzić zwrotu kwot z umów kredytowych według kursu franka z dnia udzielenia kredytu lub kwoty w złotych wówczas uruchamianej, pewnie bez żadnych odsetek, bo to przecież „terminowe operacje finansowe”. Spróbujmy ocenić, jaka jest w przybliżeniu skala tego problemu.

Wykazywana w bilansach banków kwota należności z tytułu walutowych kredytów mieszkaniowych dla gospodarstw domowych wynosiła na koniec września 163 mld PLN ( biorąc pod uwagę osłabienie złotego w ostatnich 2 miesiącach jest to dziś pewnie ponad 170 mld PLN). Odpowiada to około 9,5 proc. PKB (1790 mld PLN w 2015 roku) i stanowi – dla przykładu – niemal równowartość rocznego spożycia żywności w Polsce. Kredyty te mają być spłacane przez następne 20-25 lat, a więc w kwotach po około 8-10 mld PLN rocznie, co stanowi ok 1 proc. rocznych dochodów gospodarstw domowych (wynoszących obecnie 1 bln zł).

W mBanku oceniamy, że powszechne zastosowanie proponowanego „rygorystycznego rozwiązania” oznaczałoby dla banków konieczność zapłacenia/skreślenia z aktywów około 140-150 mld PLN. To mniej więcej styczniowa propozycja „prezydencka” razy dwa. Jeżeli skutki propozycji styczniowej były ocenione jako katastrofa finansowa, to proponowane „rozwiązanie rygorystyczne” byłoby superkatastrofą.

W pełni rozumiem, że pani mecenas nie patrzy na problem w ten sposób. Domyślam się, że wycenia zdolność banków z punktu widzenia kilkunastu czy kilkudziesięciu spraw, jakie przeciw nim prowadzi i uważa, że w razie prawomocnych wyroków zgodnych z jej linią, banki bez problemu wypłacą miliony czy dziesiątki milionów złotych jej i jej klientom. W sumie nawet rozumiem, że to sprytny pomysł na biznes. Ze swej strony muszę jednak ostrzegać przed makroekonomicznymi skutkami takiego podejścia i pokazywać, do czego ono doprowadzi, jeśli stanie się powszechne.

Wywiad z mec. Garlacz jest kolejnym przykładem jednostronnej antybankowej narracji i autopromocji zachęcającej klientów do niewykonywania umów i procesowania się z bankami. Nie tędy droga. Banki chcą być i będą blisko swoich klientów, zwłaszcza tych, którzy, zmagając się z realnymi problemami, będą z nimi współpracowali. Należy pamiętać, że podstawową powinnością banków jest ochrona powierzonych nam depozytów, a nie promocja redukcji długu naszych kredytobiorców, którym umożliwiliśmy realizowanie ich potrzeb mieszkaniowych, i których, według naszych ocen, stać na obsługę tego długu. W imię ochrony środków naszych deponentów będziemy się przeciwstawiali interpretacyjnej żonglerce przepisami w stosunku do najdłuższych umów, jakie funkcjonują na polskim rynku.

Cezary Stypułkowski, prezes zarządu mBanku

Tekst w wersji skróconej ukazał się w tygodniku „Polityka” (pod tytułem „O nadużyciu abuzywności”).