Franki niestety istnieją
W ostatnich dniach w portalu Forbes.pl pojawił się artykuł pt. „Co właściwie jest nie tak z kredytami ‚frankowymi’ w 2019 roku”. Autorem jest Robert Mazur, radca prawny, założyciel Kancelarii Mazur i Wspólnicy. Lektura artykułu skłoniła mnie, by kolejny raz zabrać głos w tej sprawie
Artykuł „Co właściwie jest nie tak z kredytami ‚frankowymi’ w 2019 roku” zawiera wiele nieprawdziwych tez i niedopowiedzeń. Można je zgrupować w następujące „bloki tematyczne”:
- Umowy kredytu we „franku” w ogóle nie są we „franku”, „frank nie istnieje”, „jest figurą retoryczną”, bank „pożyczył złotówki, a otrzymuje drogie franki”.
- Wysokość długu we „franku”… „zależy od banku i jego własnych kursów ‚franka’”, „władza nad kursem ‚franka’ to władza nad wysokością zadłużenia klienta (…) nie powinna spoczywać w rękach tylko jednej ze stron umowy”, „coraz liczniejsze prawomocne wygrane kredytobiorców w sądach nie skłoniły banków do dobrowolnego wycofania się z nieuczciwych umów”, nawet gdy „dorobiły się wpisania ich klauzul frankowych do rejestru klauzul niedozwolonych (…) i którym wprost tego stosowania zakazano”.
- „Problemem umów ‚frankowych’ jest niczym nieograniczona ekspozycja klientów na ryzyko wzrostu długu”, a przecież „gdyby bank chciał ograniczenia takiego ryzyka po stronie klienta, cóż stało temu na przeszkodzie? Wystarczyłoby zwykłe ubezpieczenie, albo wpisanie limitu powyżej którego ryzyko znika”.
- „Kredyty ‚frankowe’ muszą się bankom ogromnie opłacać” w związku z czym banki liczą, „że może jednak większość kredytobiorców pogodzi się z losem, a może nawet uwierzy we własną winę w zawarciu nieuczciwej umowy”.
Odniosę się teraz do tych tez i zarzutów mając świadomość, że rzetelna polemika z nimi zajmie więcej miejsca niż sam artykuł.
Kwestia pierwsza: franki niestety istnieją
Przypomnę, że podstawowym obowiązkiem banków jest zapewnienie bezpieczeństwa zgromadzonych w nich oszczędności klientów. Jedną z elementarnych zasad działalności bankowej jest w związku z tym nie podejmowanie spekulacji na rynku walutowym. Obie strony bilansu powinny być zrównoważone. Określonej wielkości zobowiązań w danej walucie powinna odpowiadać mniej więcej równa kwota aktywów w tej samej walucie. To dotyczy złotych, dolarów, euro, każdej waluty, w tym także franków. Udzielanie kredytów frankowych, (nawet jeśli były wypłacane klientom w złotych, ale indeksowane kursem franka), wiązało się z tym, że banki musiały pozyskiwać bilansowo lub pozabilansowo finansowanie w tej walucie. Efektem udzielenia każdego kredytu frankowego było powstanie należności frankowej (uzależnionej od kursu franka) oraz zobowiązania, którego złotowa wartość również uzależniona jest od kursu franka.
Przykładowo mBank, którym kieruję od 2010 roku, udzielił w latach 2004-2009 kredytów frankowych w wysokości około 7 mld franków. Na ich „pokrycie”, zaciągnął na podobną kwotę zobowiązania w tej walucie, głównie w formie wieloletnich kredytów od banków zagranicznych. Aktualnie kwota tych kredytów to około 4 mld franków i taka też jest wielkość zobowiązań mBanku we frankach szwajcarskich. Podobne zależności występują także w innych bankach, które udzielały w przeszłości kredytów frankowych. Każde zmniejszenie wartości należności z tytułu kredytu frankowego w innej formie niż jego spłata przez klienta, a więc na skutek prawomocnego wyroku sądowego czy pomysłów ustawowego przewalutowania po kursie innym niż aktualny, oznacza dla banków stratę. Zobowiązania banku pozostaną bowiem zobowiązaniami walutowymi, które bank będzie musiał uregulować kupując tę walutę po aktualnym, rynkowym kursie. A mówimy o naprawdę dużych kwotach. Złotowa wartość kredytów frankowych to mniej więcej równowartość kapitału banku. Przymusowe przewalutowanie po kursie zbliżonym do kursu z dnia udzielenia to strata około 40 proc. kapitału (tylko dla obecnie istniejącego zadłużenia, bo gdyby to zastosować również do kwot już spłaconych to mówimy o około 70 proc. kapitału, a gdyby jeszcze doliczyć „karne” odsetki od jakoby „niesłusznie pobranych nadpłat” to pewnie cały kapitał by nie wystarczył).
Zwracam przy tym uwagę, że w mBanku relacja między kapitałem a kwotą kredytów frankowych nie jest bynajmniej najgorsza. Są banki, w których relacja ta jest znacznie bardziej napięta. Postulaty przymusowego przewalutowania to zatem najprostsza droga do kryzysu finansowego w wielkiej skali. Dlatego właśnie Komitet Stabilności Finansowej stwierdził dwa lata temu, że największym zagrożeniem dla stabilności sektora finansowego są pomysły „inwazyjnych” rozwiązań ustawowych zmierzających do przymusowego przewalutowania kredytów walutowych po kursie innym niż rynkowy.
Kwestia druga: abuzywny kurs
Kluczowy argument wytaczany przeciwko bankom jest taki, że w zawieranych w latach 2004-2008 umowach na ogół ustalano, że przewalutowania złoty – frank będą dokonywane według tabel kursowych ogłaszanych przez dany bank. Zasada ta została później uznana za niedozwoloną. Jednak w czasie, kiedy zdecydowana większość tych umów była zawierana nie było to niedozwolone.
Rozumiem i popieram wszelkie rozsądne działania prawne na rzecz ochrony konsumentów. Muszą one jednak być racjonalne. Przykładowo jeśli dziś uprawniony organ stwierdzi, że określona klauzula stosowana przez sklepy internetowe jest niedozwolona (na przykład wzór umowy nie przewiduje możliwości zwrotu towaru przez wymaganą liczbę dni), to wszyscy uznają za właściwe działanie sklepu polegające na tym, że od następnego dnia wzór umowy będzie uwzględniał nowe wymogi. Prawdopodobnie nikt rozsądny nie postawi sprawy w ten sposób, że skoro sklep przez ostatnie na przykład 5 lat sprzedawał towar nie gwarantując nowo określonej, wymaganej liczby dni na zwrot, to wszystkie transakcje zawarte w tym okresie są nieważne (abuzywna klauzula) i klienci mają prawo odesłać do sklepu zakupione i zużyte towary (na przykład ubrania czy buty), a sklep ma obowiązek zwrócić kwotę równą cenie zakupu.
Niestety w odniesieniu do umów o hipoteczne kredyty walutowe sprawa jest trochę w ten sposób stawiana. W momencie zawierania umów klauzule kursowe nie były niedozwolone. Umowy były zawierane w dobrej wierze i niosły nieodwracalne skutki. Ani prawomocnym wyrokiem, ani żadną ustawą nie da się przywrócić na rynku kursu z 2008 roku. Można zobowiązać do jego zastosowania działające w Polsce banki (ryzykując wywołanie kryzysu finansowego), ale nie da się zmusić do tego zagranicznych kontrahentów tych banków. Pamiętać też trzeba, że od 2011 roku klienci mają ustawową możliwość regulowania swoich zobowiązań bezpośrednio w walucie kredytu, bez konieczności dokonywania przewalutowań po kursie ogłaszanym przez bank.
Kwestia trzecia: nieograniczona ekspozycja
Zdaniem Pana Mazura banki bezproblemowo mogły zapewnić ograniczenie ryzyka wzrostu zobowiązania klienta z tytułu aprecjacji kursu franka, wykupując ubezpieczenie lub wprowadzając klauzulę, że po przekroczeniu przez kurs pewnego poziomu dalsze konsekwencje bierze na siebie bank. Kłopot polega na tym, że nie da się ubezpieczyć ryzyka kursowego na 25 albo 30 lat. Takich produktów rynek nie oferuje, a gdyby nawet były dostępne, to ich koszt byłby bardzo zniechęcający. Długoterminowe umowy, zwłaszcza kredytowe, ze swojej natury niosą rozliczne ryzyka, których z góry raczej nie da się wyeliminować. To ryzyko niekorzystnych zmian kursowych, ale także ryzyko wzrostu stóp procentowych, czy zmian ceny rynkowej produktów, których dotyczą. Właściwie jedynym sposobem ich ograniczenia jest racjonalna polityka makroekonomiczna, zapewniająca równowagę wewnętrzną i zewnętrzną, a w konsekwencji niską inflację oraz brak presji na wzrost stóp procentowych i deprecjację waluty narodowej. Jednak wyeliminować ryzyka w gospodarce rynkowej się po prostu nie da.
Kwestia czwarta: opłacalność kredytów frankowych
Autor artykułu stwierdza, że frankowe kredyty hipoteczne „muszą się bankom ogromnie opłacać”. Niestety tak nie jest. Ich dochodowość jest niska, między innymi ze względu na umiarkowane marże i ujemne stopy bazowe dla franka. Nakładają się na to podwyższone wymogi kapitałowe narzucone dla tych kredytów przez regulatora (nota bene też post factum), co wymusza utrzymywanie znacznego, dodatkowego kapitału i wpływa negatywnie na wskaźniki rentowności banku.
Jedną z naczelnych zasad działania banków jest zapewnienia zadowolenia ich klientów. Można powiedzieć, że niewiele jest rzeczy bardziej przykrych niż poczucie, że znacząca grupa klientów jest niezadowolona i zniechęcona do banku. Udzielając kredytu klientowi bank zawsze życzy mu ekonomicznej pomyślności , gdyż tylko to gwarantuje płynną i bezkonfliktową spłatę. Ostatnia rzecz, której moglibyśmy chcieć to kłopoty klienta. To, że nastąpiło osłabienie złotego względem franka nie jest winą banków. Umowy kredytowe zawieraliśmy w dobrej wierze, przestrzegając obowiązujących wówczas regulacji. Klienci byli informowani o ryzyku walutowym, ale mimo to preferowali kredyty frankowe.
Do połowy 2008 roku, gdy złoty umacniał się, klienci byli zadowoleni, że ich dług frankowy w przeliczeniu na złote maleje. Nikt nie podnosił kwestii przeliczeń według tabeli banku, ani „nieistnienia” franków. To się zmieniło dopiero, gdy złoty zaczął słabnąć. W żadnym razie nie oczekuję, że „większość kredytobiorców (…) uwierzy we własną winę w zawarciu nieuczciwej umowy”. Umowy były uczciwe i zgodne z prawem obowiązującym w czasie ich zawierania. Banki mają prawo oczekiwać, żeby kredytobiorcy pamiętali, że umowy zawierali dobrowolnie będąc uprzedzonymi o ryzyku walutowym i honorowali swoje zobowiązania. Tak zresztą postępują prawie wszyscy kredytobiorcy mBanku, za co im serdecznie dziękuję.
Cezary Stypułkowski
Tekst ukazał się na Forbes.pl.