Zostawmy podatek Belki, wprowadźmy ulgę Pawlaka/Tuska - Cezary Stypułkowski                              

Zostawmy podatek Belki, wprowadźmy ulgę Pawlaka/Tuska

Likwidację tego podatku zapowiadała minister Teresa Lubińska, potem minister Zyta Gilowska, a PiS ponad dwa lata temu zapisał to w swoim programie gospodarczym. W podobnym duchu wypowiada się obecna koalicja (m.in. poseł Zbigniew Chlebowski i prezes Waldemar Pawlak), Business Center Club, a także ze zrozumiałych względów prezes Giełdy Papierów Wartościowych Ludwik Sobolewski.

Z zasadniczych względów nie zgadzam się z tymi propozycjami zmian. System podatkowy powinien być wyrazem myślenia o społeczeństwie i jego długoterminowych priorytetach. Proponując jego zmiany, powinno się dyskutować o wartościach i o wpływie tych zmian na model organizacji społeczeństwa, a nie wyłącznie (choć to bardzo ważne) o zdrowych finansach i równowadze budżetowej. Zmiany takie powinny także ważyć racje indywidualnych obywateli, akceptowany przez nich poziom solidaryzmu społecznego i odpowiedzialność wobec przyszłych pokoleń.

Odpowiedzialna polityka wymaga takiej argumentacji. W przeciwnym razie ogranicza się do debaty na temat poziomu akceptowanego fiskalizmu. Dyskusja sprowadzona do tego wymiaru w przeszłości wielokrotnie kończyła się rewolucjami społecznymi.

Jak straszono podatkiem Belki

Warto przypomnieć, że w pierwszej fazie podatek Belki pobierano od dochodów odsetkowych. Dopiero po roku objęto nim również dochodu z inwestycji giełdowych, przez co stał się odpowiednikiem podatku od dochodu kapitałowych. Taki podatek obowiązuje w znakomitej większości krajów, gdzie mocno zakorzenione są wartości i frazeologia liberalna.

Wprowadzając podatek Belki, powoływano się na potrzebę dostosowania się do wymogów UE. Jednakże dyrektywy unijne nie stawiają bezwzględnego wymogu jego obowiązywania. Dyskusja nad jego przyjęciem odbywała się w aurze paniki przed rosnącym skokowo deficytem (tzw. dziura Bauca) oraz poziomem długu publicznego. Był on także, jak sądzę, próbą odciągnięcia ludowców od groźnego podatku importowego.

Wprowadzenie podatku Belki oznaczało symboliczne, podatkowe zrównanie dochodów z pracy z dochodami z kapitału.

Jest zastanawiające, że ten aksjologiczny wątek argumentacji nie był akcentowany, mimo że podatek wprowadzał rząd lewicowy.

Znaczenie tego podatku dla dochodów budżetu były jednak mało istotne. Przewidywano, że w pierwszym roku przyniesie on nieco ponad miliard złotych. Planowane na 2002 r. dochody budżetu wynosiły około 145 mld zł. Nie mógł być więc remedium na wyzwania polityki makroekonomicznej tamtego okresu. Podatek Belki osadził się jednak w naszej pamięci bardziej trwale niż odważna obniżka podatku korporacyjnego do 19 proc. – której przecież nie zapamiętaliśmy jako ulgi Millera.

Przeciwnicy podatku Belki ostrzegali, że grozi on osłabieniem skłonności obywateli do oszczędzania, a w drugiej fazie (zanim w 2003 r. objęto nim dochody giełdowe) wskazywali na potrzebę zapewnienia warunków do formowania się krajowego kapitału.

Te argumenty nie były pozbawione zasadności, choć polska rzeczywistość (statystyczna, a także na poziomie odczuć społecznych) wyglądała inaczej. I wtedy, i dzisiaj ponad połowa Polaków utrzymuje, że nie ma żadnych oszczędności. Według rozmaitych szacunków około 50 proc. oszczędności skoncentrowanych jest w rękach zaledwie paru procent obywateli. W Polsce jest otwartych 1 mln rachunków maklerskich, z czego zdaniem ludzi z branży tylko 300 tys. jest aktywnych. Trudno więc uznać, że wprowadzenie tego podatku mogło istotnie zmienić skłonność Polaków do oszczędzania. W teorii ekonomii przeważa pogląd, że wzrost oszczędności jest raczej funkcją rosnących dochodów niż reakcji na zmiany regulacyjne.

Podatek Belki miał też dobre strony. Jego wprowadzenie gwałtownie przyspieszyło innowacje na rynku usług finansowych. Jesienią 2001 nastąpił wykwit nowych produktów pozwalających ograniczyć lub całkiem ominąć ten podatek. Mieliśmy do czynienia z istotnymi przesunięciami w strukturze depozytów w bankach, a także z prawdziwym boomem funduszy inwestycyjnych, w których depozyty urosły z 7 mld zł do ponad 100 mld zł w 2007 r.

Zaletą podatku Belki jest jego stosunkowo łatwa ściągalność, jako że jego podstawowym płatnikiem są banki, domy maklerskie i fundusze inwestycyjne, a więc regulowane instytucje finansowe o podwyższonych standardach publicznej odpowiedzialności, mające niezbędne systemy rozliczeniowe i umiejętności. Niewątpliwie istnieją pewne jego niedoskonałości, jak choćby niemożność pełnego kompensowania zysków i strat giełdowych dopiero przy realnej wypłacie środków z rachunku maklerskiego (mniej korzystnie niż w funduszach inwestycyjnych). Te techniczne aspekty nie powinny nam przesłaniać społecznej funkcji i ekonomicznej zasadności podatku Belki.

W kontekście nowo otwartej dyskusji nad jego losami trzeba przypomnieć, że nie przynosi on znaczących wpływów budżetowych. W ustawie budżetowej na 2007 r. przewidziano z tytułu tego podatku ok. 2,4 mld zł (850 mln zł w części związanej z papierami wartościowymi oraz 1,5 mld zł z odsetek oraz udziałów w funduszach kapitałowych).

Podsumowując – podatek Belki okazał się dość zgrabnym instrumentem podatkowym, stosowanym wobec osób zamożnych dysponujących istotnymi – w polskich warunkach – nadwyżkami finansowymi. Można i trzeba dyskutować o jego poziomie, ale błędem byłoby odejście od tego cywilizacyjnego standardu obowiązującego nawet w najbardziej liberalnych krajach

Ulga emerytalna pilnie potrzebna

W moim przekonaniu zmiany podatkowe powinny się koncentrować na podwyższeniu kwot wolnych od podatku i obniżeniu progów w podatku dochodowym od osób fizycznych, a w dłuższej perspektywie na jego uliniowieniu.

Zanim jednak warunki budżetowe, poziom społecznego przyzwolenia oraz determinacja polityków na to pozwolą, sugerowałbym rozważenie rozwiązania, które może nie jest tak spektakularne jak 15-proc. liniowy podatek dochodowy, lecz w polskich warunkach demograficznych i regulacyjnych wydaje się pilnie potrzebne. Może też, podobnie jak podatek Belki, stać się swoistą ikoną utrwalającą nazwisko kolejnego ministra finansów czy premiera.

Trzeba zgodzić się z tezą, że Polacy nie wystarczająco oszczędzają, zwłaszcza długoterminowo. Wciąż mamy skłonność oglądania się na państwo, wierzymy, że ostatecznie weźmie ono za nas odpowiedzialność. Ostatnie dwa lata rządów populistycznych utrwalały ten sposób myślenia. Próbowana wmówić społeczeństwu, że wyeliminowanie wykształconych elit i wyplenienie korupcji pozwolą na przywrócenie takiego modelu, nadużywając przy tym zwrotu „solidarne państwo”. To się zmienia wraz ze zmianami pokoleniowymi, ale taki sposób myślenia nadal jest nieobcy sporej części społeczeństwa.

W 2009 r. pierwsi Polacy skorzystali z reformy emerytalnej, która wprowadziła tzw. trzy filary. Było to poważne osiągnięcie, tyle że niedokończone. W świadomości społecznej utrwaliło się pojęcie obowiązkowego „drugiego filaru”, ale nie udało się zachęcić ludzi do oszczędzania w trzecim filarze.

„Nowe” emerytury mogą przynieść pierwsze rozczarowania. Ci, którzy nie odkładali pieniędzy w trzecim filarze, a więc nie założyli indywidualnego konta emerytalnego lub nie są członkami pracowniczych programów emerytalnych, mogą otrzymać emeryturę na poziomie poniżej symbolicznego progu 50 proc. ostatniej pensji. Będą mieli pretensje może i do siebie, ale przede wszystkim do państwa, czyli do tych wszystkich, którzy płacą podatki i inne świadczenia. A tych płacących będzie niestety coraz mniej – to efekt starzenia się społeczeństwa.

Dlatego należy mocniej zachęcać – również poprzez system podatkowy – do długoterminowego oszczędzania w systemie indywidualnych kont emerytalnych. Takie rozwiązania istnieją w wielu rozwiniętych krajach. W uproszczeniu mechanizm polega na tym, że państwo rezygnuje z opodatkowania składek pracowników przekazywanych funduszom emerytalnym na tzw. dodatkowe emerytury.

W praktyce wygląda to tak, że płacimy podatek od wszystkich dochodów, ale administrator konta emerytalnego (bank, ubezpieczyciel, fundusz emerytalny lub inwestycyjny) odzyskuje od budżetu państwa podatek naliczony według podstawowej stawki PIT od sumy przekazanej przez daną osobę na konto emerytalne. Dzięki temu rośnie składka odkładana na emeryturę. Taki mechanizm jest więc znaczącym bodźcem do oszczędzania i premiuje przede wszystkim osoby osiągające dochody z pracy.

W Polsce mamy tzw. trzeci filar emerytalny, w którym odkładamy pieniądze dobrowolnie. Jego dotychczasowa rola w całym systemie jest niewielka, chociaż według założeń reformy powinien docelowo zapewnić około 1/3 emerytury.

Według danych na 30 czerwca 2007 r. łączna suma środków zgromadzonych na 886 tysiącach kont wynosiła tylko 1,8 mld zł.

Rezygnując z podatku od kładek do trzeciego filara państwo musiałoby mieć pewność, że kapitał gromadzony w trzecim filarze mógłby być użyty dopiero po osiągnięciu przez oszczędzającego wieku emerytalnego. W przypadku wcześniejszej śmierci kapitał dostawaliby spadkobiercy.

Wprowadzając ulgę w PIT, która stymulowałaby rozwój IKE, należałoby ustalić jakiś limit jej wysokości, który w przyszłości można podnosić, w miarę poprawy sytuacji budżetu. Celowe byłoby również pewne jego zróżnicowanie ze względu na wiek oszczędzających, by uniknąć kumulacji wpłat bezpośrednio przed osiągnięciem wieku emerytalnego.

Nie sądzę, by należało zakładać jakiś gwałtowny, jednorazowy przypływ środków na IKE w związku z proponowaną ulgą. Przypuszczam, że w najbliższych latach wywołany za jej sprawą ubytek dochodów do budżetu byłby poniżej 1 mld zł. Na wszelki wypadek proponowałbym wprowadzić limit budżetowy takich ulg, wyznaczony kwotą wpływów np. z tytułu „podatku Belki”.

Wprowadzenie tych powiązanych ze sobą rozwiązań – tyle ulgi emerytalnej, ile podatku od dochodów kapitałowych – ma też istotną zaletę z punktu widzenia debaty publicznej. W jakimś stopniu i symbolicznie „zwraca” ono podatnikom ich pieniądze zarobione „na kapitale”. I to zwraca w czasie, gdy ich najbardziej będą potrzebowali, czyli na emeryturze.

Stworzenie kontrapunktu podatek oddamy w postaci ulgi Pawlaka/Tuska pomogłoby w dyskusji z ludźmi straszącymi liberalizmem. Pokazałoby też wyborcom społeczną odpowiedzialność wielopokoleniową.

Rozwiązania te należałoby wesprzeć kampanią promocyjną wspieraną przez państwo oraz organizacje pracodawców. Wtedy „ulga Pawlaka/Tuska” ma szanse utrwalić się w pamięci społecznej równie mocno jak podatek Belki, z tym że jako pozytywny symbol indywidualnej zapobiegliwości obywateli wspomaganej przez państwo.

Cezary Stypułkowski

Opinia ukazała się w Gazecie Wyborczej