Grabowski i franki

Jako prezes jednego z „frankowych” banków w Polsce od lat z uwagą śledzę publiczną debatę na ten temat. Będąc jej aktywnym uczestnikiem wielokrotnie prezentowałem stanowisko strony bankowej, między innymi na łamach tygodnika „Newsweek”.

Z wielką uwagą przeczytałem wywiad z Bogusławem Grabowskim „Pawlak, franki i Kargul”, zamieszczony w numerze 15/2023 „Newsweeka”. Jak wiadomo, rozmówca tygodnika należy do grona cenionych autorytetów w dziedzinie finansów i ma bogate doświadczenie zawodowe, w tym jako członek Rady Polityki Pieniężnej i prezes banku komercyjnego. Z tym większym zaskoczeniem przyjąłem jego niektóre opinie.

W ramach polemiki chciałbym odnieść się do kilku kwestii: znaczenia kredytów frankowych w latach 2004-2008; ryzyka kursowego i tego, kto ma je ponosić; deprecjacji złotego, jej przyczyn i możliwości ich przewidzenia; istoty ekonomicznej i prawnej sporu frankowego; propozycji ugód ogłoszonej przez KNF i postulatu jej modyfikacji.

Bogusław Grabowski twierdzi, że banki stworzyły kredyty frankowe „nie z powodu tysięcy ludzi pukających do bankowych okienek”, ale że „wymyśliły je, tak jak wiele innych produktów – na przykład polisolokaty czy lokaty jednodniowe – dla maksymalizacji zysku i osiągnięcia przewagi konkurencyjnej nad innymi bankami”. Oczywiście jest prawdą, że banki (podobnie jak wszystkie podmioty komercyjne w gospodarce rynkowej) dążą do osiągania zysku i przewagi konkurencyjnej. Nie można jednak porównywać lokat jednodniowych i frankowych kredytów mieszkaniowych. Bez polisolokat i lokat jednodniowych ludzie mogą żyć, bez mieszkań byłoby trudniej. Z niedoborem lokali mieszkalnych, nawet jeszcze większym niż dziś, mieliśmy do czynienia 20 lat temu, gdy w dorosłe życie wkraczały roczniki znacznie liczniejsze niż obecnie. Możliwość finansowania zwiększonej produkcji mieszkań ze źródeł wewnętrznych była wtedy mniejsza niż obecnie. W tej sytuacji sięgnięto po nisko oprocentowany kapitał zagraniczny. Można szacować, że dzięki temu udało się sfinansować budowę kilkuset tysięcy mieszkań. Nie bez znaczenia jest fakt, że działo się to w okresie wstępowania Polski do UE. Tak jak dziś panuje dość powszechne przekonanie, że Polsce potrzebne są środki z KPO (w tym także kredytowe), ponieważ umożliwią zdynamizowanie inwestycji i lepsze zaspokojenie różnych potrzeb społecznych, tak wówczas postrzegano import kapitału zagranicznego. Podsumowując, dążenie do osiągnięcia zysku i poprawy bądź utrzymania pozycji konkurencyjnej były motywami wejścia znacznej części banków w ten obszar, ale jego istota ekonomiczna i społeczna były zdecydowanie inne niż wspomnianych polisolokat.

Bogusław Grabowski słusznie zauważa, że z kredytami we frankach wiązało się ryzyko kursu walutowego. Mówi też: „banki na wszelki wypadek przerzuciły je w całości na klienta”. Sugeruje to, że banki mogły przejąć to ryzyko, a w każdym razie zdjąć je z kredytobiorców. Tak nie jest. Jedną z podstawowych zasad obowiązujących banki jest posiadanie mniej więcej zrównoważonej pozycji walutowej. Nie wolno im narażać deponentów i akcjonariuszy na straty z tytułu spekulowania na pozycji walutowej, czyli na przykład finansowania na dużą skalę aktywów złotowych zobowiązaniami w walutach obcych. Nie istnieją również instrumenty finansowe zabezpieczające ryzyko kursowe na 20-40 lat (na takie okresy udzielane były kredyty hipoteczne). Można je zabezpieczyć na kilka lat, ale to sporo kosztuje. Próba sprzedaży takich zabezpieczeń kredytobiorcom musiałaby się wiązać albo z bardzo istotnym zwiększeniem marż kredytów, albo z bezpośrednią sprzedażą tych zabezpieczeń klientom jako instrumentów towarzyszących kredytowi (co prędzej czy później zostałoby uznane za niezgodne z zasadami ochrony konsumentów, zwłaszcza gdyby okazało się, że zabezpieczone ryzyko się nie zmaterializowało).

Bogusław Grabowski przypomina: „złoty w tamtym czasie, na przełomie wieku, zyskiwał na wartości do innych walut. (…) Ten proces nawet przyspieszył po wejściu Polski do Unii. Banki mogły więc przypuszczać, że będzie postępować silne wzmocnienie złotego w stosunku do franka i nie będzie specjalnych zagrożeń dla spłaty tych kredytów”. Dokładnie tak było. Tę ocenę miały prawo wzmacniać zapowiedzi, że wstąpienie Polski do strefy euro jest kwestią raczej kilku lat po wstąpieniu do UE. Nie ulega wątpliwości, że gdyby ówczesne zamierzenia się spełniły i bylibyśmy faktycznie w strefie euro, to problem frankowy albo w ogóle by nie istniał, albo jego skala byłaby ułamkiem obecnej. Trzeba więc wyraźnie podkreślić, że ani banki, ani nikt inny nie mógł przewidzieć skali kryzysu finansowego oraz tego, że polityka makroekonomiczna w Polsce będzie zdecydowanie bardziej sprzyjać deprecjacji złotego niż zapewnieniu jego stabilności.

Frank szwajcarski okazał się w minionych 15 latach wyjątkowo silną walutą, zyskującą na wartości w stosunku do wszystkich pozostałych. Jednak waluty państw, których rządy i banki centralne prowadziły politykę skoncentrowaną w większym stopniu na ich stabilności, traciły do franka znacznie mniej. Przykładowo, w okresie kwiecień 2008 – kwiecień 2023 roku cena szwajcarskiej waluty wyrażona w czeskich koronach wzrosła o 51 proc. Gdyby polskie władze fiskalne i monetarne prowadziły taką politykę, jak nasi południowi sąsiedzi (i złoty traciłby na wartości w takim samym tempie jak korona), to frank kosztowałby dzisiaj około 3,25 zł. Różnica między jego dzisiejszą ceną, wynoszącą 4,73 zł za franka, a wspomnianą ceną hipotetyczną wynosi więc 1,48 zł. W tej części jest więc skutkiem polityki makroekonomicznej polegającej przede wszystkim na forsowaniu bieżącej konsumpcji, bez oglądania się na inwestycje, równowagę i stabilność waluty. Innymi słowy, obecny wymiar finansowy problemu frankowego (umocnienie się franka z około 2,15 zł w roku 2008 do 4,73 zł obecnie) jest w około 42 proc. skutkiem niezależnego wzrostu wartości franka, a w około 58 proc. wynikiem polityki makroekonomicznej sprzyjającej deprecjacji naszej waluty. Warto w tym miejscu przypomnieć, że jeszcze pięć lat temu frank kosztował „tylko” około 3,5 zł i od tego czasu nasza waluta straciła kolejne ponad 30 proc. Gdyby zatem działania bardziej sprzyjały stabilności złotego to skala problemu frankowego w jego skrajnie niekorzystnej dla banków wersji wynosiłaby prawdopodobnie około 40 miliardów złotych, a nie około 100 miliardów.

Kolejna kwestia to rozróżnienie między ekonomiczną a prawną stroną problemu frankowego. Istotą sporu kredytobiorców z bankami jest fakt, że zmaterializowało się ryzyko kursowe. W konsekwencji wzrosły raty, a zwłaszcza złotowa równowartość pozostałego do spłaty kapitału. Na tym między innymi skupia się omawiany wywiad. Trzeba jednak przypomnieć, że nie to jest przyczyną coraz powszechniejszego unieważniania umów frankowych. Nikt jak dotąd nie stwierdził, że udzielanie mieszkaniowych kredytów waloryzowanych kursem waluty obcej było niedozwolone. Za takie  uznano natomiast używanie do przeliczeń złotowo-frankowych tabel kursowych banków. Tych samych, które banki są zobowiązane publikować zgodnie z przepisami Prawa bankowego. Istota zarzutu o tak zwaną abuzywność opiera się na poglądzie, że to banki samodzielnie określały poziom stosowanego kursu, a kredytobiorca nie mógł zweryfikować zasadności jego poziomu. Innymi słowy, gdyby banki w umowach kredytowych odwołały się nie do kursu z własnej tabeli, lecz do kursów kupna i sprzedaży ogłaszanych przez NBP, to wszystko byłoby w porządku i z prawnego punktu widzenia problem by nie istniał. Fakt, że kursy z tabel bankowych były rynkowe i co najwyżej nieznacznie różniły się od kursów NBP, nie ma dla prawnych purystów żadnego znaczenia. Warto pamiętać, że potencjalna strata klientów z tytułu stosowania przez banki własnych tabel kursowych to kilka procent wartości kredytów. Skala tego „zaszytego dodatkowego zarobku” (jak nazywa to Bogusław Grabowski) nijak się ma do potencjalnych strat banków w związku z unieważnianiem umów kredytowych. Na marginesie chcę podkreślić, że odszkodowanie w wysokości 100 milionów dolarów za to, że ktoś poparzył się kawą, nie jest według mnie właściwe. Nie zgadzam się więc w tej kwestii z rozmówcą tygodnika. Szanuję prawa konsumentów, ale jednocześnie uważam, że sankcje muszą pozostawać w racjonalnej proporcji do ewentualnych uchybień – zwłaszcza gdy, jak w tym wypadku, dopiero po latach uznaje się, że dawne czynności były wątpliwe prawnie. Kończąc ten wątek podtrzymuję, że kwestia abuzywności stosowania tabel kursowych powinna w końcu stanąć w sposób jasny, a nie przyczynkarski na wokandzie Sądu Najwyższego lub Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Jest to o tyle istotne, że ta formuła ustalania poziomu kursu dotyczy wielu produktów bankowych i uczynienie z niej prawniczego pretekstu do unieważniania kilkudziesięcioletnich umów nie ma wiele wspólnego z dobrym prawem ani ze sprawiedliwością.

Kluczowym postulatem zgłoszonym przez Bogusława Grabowskiego jest to, że KNF „powinna przymusić banki, które mają kredyty frankowe, do natychmiastowych ugód z klientami na ogromną skalę”. Z tą częścią postulatu nie będę polemizował. Jeśli pojawi się obowiązek zaoferowania klientom ugód, to banki to wykonają. Najlepiej, aby było to uregulowane ustawą, co da większą pewność w kwestii stabilności prawnej zawieranych ugód. Nie mogę natomiast zgodzić się z drugą częścią postulatu, dotyczącą zmiany formuły tych porozumień. Rozmówca „Newsweeka” proponuje, by w wyniku ugody klient spłacał kredyt złotowy „w takiej wysokości, w jakiej mógłby go wówczas dostać”. Tymczasem zdecydowana większość (szacuję, że ok. 80 proc.) kredytów frankowych udzielona była po wejściu w życie w lipcu 2006 roku Rekomendacji S KNF-u. Zobowiązywała ona każdy bank, który udzielał kredytów w walutach obcych, do restrykcyjnego analizowania zdolności kredytowej klienta. W praktyce, każdy kredytobiorca frankowy musiał mieć zdolność kredytową nie tylko jak dla kredytu złotowego w tej samej wysokości, ale nawet 20 proc. wyższą. Fakt, że frankowicze mimo to decydowali się na kredyt w szwajcarskiej walucie, wynikał z tego, że taka rata stanowiła mniejsze obciążenie domowego budżetu. Przypuszczalnie także jakaś część klientów, która podpisała umowy przed lipcem tamtego roku, posiadała zdolność kredytową wyższą niż wymagana dla kredytu złotowego i decydowała się na franki z tych samych powodów. Warto podkreślić, że kredytobiorcy korzystali z niższych rat przez szereg lat między innymi z powodu ujemnych stóp bazowych na franku. Biorąc pod uwagę 20-proc. bufor można przypuszczać, że w wielu przypadkach rata frankowa do dzisiaj nie przekroczyła kwoty wyliczonej przy badaniu zdolności kredytowej. Tak czy inaczej należy zgodzić się, że jest grupa kredytobiorców, którzy istotnie mogli otrzymać kredyt frankowy w kwocie w złotych wyższej niż kredyt złotowy.

Rozwiązanie problemu frankowego jest sprawą pilną – w tym aspekcie zgadzam się z Bogusławem Grabowskim. Uważam, że należy wdrożyć aktualnie proponowany „algorytm KNF”, do którego zastosowania przynajmniej część banków jest przygotowana informatycznie i finansowo. Jeżeli po rozwiązaniu problemu w odniesieniu do 80-90 proc. spraw pozostanie jakaś część kredytobiorców wymagających innego traktowania, będzie to można zrobić w sposób zindywidualizowany później, bez presji „wiszących” 100 miliardów złotych.

Cezary Stypułkowski, prezes mBanku

 

Polemika ukazała się w Newsweeku